ostatnimi czasy, czyli od jakichś dwudziestu lat, skłaniam się ku kolędom nowym, pisanym przez współczesnych artystów. Kocham płytę Jacka Kaczmarskiego "Szukamy stajenki" i uwielbiam wszystkie kolędy Zbigniewa Preisnera (a'propos zachęcam do zakupienia jego nowej płyty, właśnie z kolędami). W moim domu słychać je już przez cały adwent. Michał w czasie jednego z ostatnich rodzinnych spotkań, wygarnął mi właśnie, że on owszem ale zna jedynie świeckie kolędy, którymi ja go raczę od dziecka. Niestety ma rację, rzadko można u nas usłyszeć klasykę polskich kolęd i pastorałek. Muszę coś w tej kwestii zmienić, bo dzieci będą uboższe przez ich brak w naszym domu o kawał polskie kultury. Przez pierwszych dwadzieścia sześć lat życia należałam do parafii Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Poznaniu. Jeszcze zanim proboszcz Jerzy Foltyn ukończył monumentalną, ale i piękną świątynię, za muzyczną oprawę mszy był odpowiedzialny wspaniały organista, szkoda, że nie mogę uwiecznić go tu z imienia i nazwiska, bo był naprawdę wirtuozem i niesamowitym wokalistą (teraz gra tam jego syn, prawie tak samo świetny, ale jednak ojciec miał w sobie coś jeszcze). Szczególnie wesoło wspominam okres Bożego Narodzenia w naszym kościele. Dzięki organiście znaliśmy wszystkie polskie kolędy. A podawał je nam w tak smakowity sposób, że śpiewali wszyscy i świetnie się przy tym bawili. Grał je w tempie i z uśmiechem na ustach, z werwą, z życiem, z radością właśnie, czyli tak jak powinno się to robić, w końcu to wesoły czas. Swój przegląd kolęd i pastorałek zaczynał w czasie komunii i kończył kiedy chciał, msza trwała półtorej godziny i nikt się nie pultał. Wychodziliśmy z kościoła odrodzeni. A w innych kościołach kolędy śpiewane w tempie żółwim, w klimacie ponurym, z obowiązku. Doprawdy uprawiając churching warto poszukiwać kościoła z myślącym organistom, czyli takim, który wie o czym śpiewa.