Translate

piątek, 10 maja 2013

Memento mori

Zbliża się Dzień Matki. Moja mama umarła na skutek wyniszczenia w przebiegu okrutnej choroby - nowotworu szpiku - szpiczaka mnogiego. Szpiczak pojawił się niespodziewanie, można by rzec, z dnia na dzień. Któregoś dnia mama poczuła silny ból w okolicy lędźwi. Przez cztery tygodnie leżała w łóżku trzymając się nadziei, że to zapalenie korzonków nerwowych , rwa kulszowa, albo coś się dzieje w wyniku osteoporozy (miała wykrytą osteopatię). W końcu zrobiono badanie krwi i zdjęcie kręgosłupa. Wyszła silna anemia, podwyższone OB i złamanie kręgosłupa. Idąc do neurologa myślałam, że sprawa zakończy się na jakimś zabiegu, gorsecie, czymś takim. Tymczasem dr, wizjoner chyba, wnioskuję po tym jakich lekarzy spotykaliśmy na swojej drodze później, spojrzał na wyniki i się mocno zafrasował. Nie miał wątpliwości, że należy w szpitalu wykluczyć szpiczaka mnogiego. Oczywiście w kolejnych szpitalach, w których mama się znalazła diagnozowanie zaczynano od tzw dupy strony i to dosłownie. Krew pewnie gdzieś ucieka - kolanoskopia, nic. Gastroskopia nic. Prosiłam w Certusie, najpierw wykluczcie tego szpiczaka, wystarczy badanie krwi. Nie, przecież trzeba zadbać, żeby szpital zarobił, więc w kółko rentgen, ekg, echo itp. Na koniec - wie Pani faktycznie to szpiczak , robimy punkcję. Niepotrzebnie pogorszyli ogólny stan mamy, tak, że od tamtej pory była w stanie przejść już tylko kilka kroków, do ubikacji i do łóżka.
Dlaczego tak jest, że lekarz zadufany w sobie bufon nie posłucha z pokorą tego co ma do powiedzenia inny lekarz? Dlaczego nie zaczynamy diagnozowania od wykluczania najgorszego zamiast domniemywania wrzodów, czy kataru? Nie mówiąc już o tym co się dzieje po takiej diagnozie. Mama skierowana do przychodni hematologicznej została na pierwszą wizytę umówiona na cztery miesiące później. Gdyby nie znajomości musiałaby czekać jak tysiące tych, którzy takich znajomości nie mają. Do cholery, gdzie my żyjemy. Brzydzę się takim krajem, który swoich obywateli, jak tylko przestają być produktywni odstawia na bok, zastawia samym sobie w najgorszych momentach ich życia, wtedy gdy sami nie są w stanie, ani o siebie zadbać, ani tym bardziej zawalczyć. Przeraża mnie widok tych wszystkich smutnych starych ludzi na przystankach autobusowych. Takich patrzących bez nadziei, zgorzkniałych, wykorzystanych, bez pieniędzy.
Dlaczego w innych krajach jest inaczej? Dlaczego starzy Grecy, Hiszpanie, Chorwaci, Włosi mają na twarzach wymalowany spokój, zadowolenie z przeżytego czasu?. Po Niemcach, Francuzach, Szwajcarach widać dobrobyt, pewność siebie. Co  z nami? Za chwilę też będę stara, chcę odchodzić z pogodą a nie z ulgą, że wreszcie koniec ciągłych męczarni, niepowodzeń, biedy, chorób, których nie mam za co leczyć.
Mama umarła na niewydolność sercowo-płucną w przebiegu szpiczaka mnogiego, gdy miała 72,5 roku. Przeleżała w łóżku, w ciągłym bólu półtora roku. Zawsze odmawiano nam przyjęcia jej do szpitala, chociaż miała problemy z oddychaniem, lekarka z przychodni hematologicznej leczyła ją na odległość. Lekarka domowa, ta od korzonków, leczyła ją też zaocznie, ani razu nie przyszła z wizyta domową. Na Boga, nie mam szacunku do większości naszych lekarzy, którzy właściwie zajmują się zarabianiem a nie leczeniem. Leczenie mam wrażenie jest czasem efektem ubocznym ich przypadkowej działalności. Ale pamiętaj lekarzu - murarz domy buduje, krawiec szyje ubrania, wszyscy jesteśmy jednym organizmem. Postarajmy się więc żeby żyło nam się jednakowo dobrze i odchodziło jednakowo dobrze.